Wiadomości
Sześciu spadochroniarzy pośrodku niczego, z dala od wszystkiego i setka Afgańczyków // HoND
Pułkownika Ivo Zelinki chyba nie trzeba szczegółowo przedstawiać. Można powiedzieć, że jest jednym z najbardziej znanych czeskich żołnierzy. W czasie naszego wywiadu był podpułkownikiem i zastępcą dowódcy 43 Pułku Powietrznodesantowego w Chrudimiu. W listopadzie 2022 został doradcą ministra obrony Jany Černochovej, co również przyniosło mu awans do stopnia pułkownika. Od stycznia 2023 jest szefem łączności Sztabu Generalnego i tym samym jedną z głównych twarzy Armii Republiki Czeskiej.
Ale jakie były jego początki w wojsku? Jak przebiega szkolenie spadochroniarza, jaka była jego najtrudniejsza misja i jak sobie radzi z rozłąką z rodziną? Jaką zabawną historię przywiózł z Afganistanu i co powiedziałby tym, którzy myślą o karierze spadochroniarza? Czytaj dalej.
Jaka była Twoja droga do wojska?
Uczyłem się w gimnazjum cywilnym w Kutnej Horze i już na drugim roku zdecydowałem, gdzie będę kontynuował naukę. To mnie naprawdę wyróżniało, bo większość moich kolegów z klasy złożyła po trzy, cztery, może pięć podań. Aplikowałem dokładnie na jeden konkretny kierunek, a mianowicie do Akademii Wojsk Lądowych, kierunek rozpoznanie. A potem ją ukończyłem.
W ramach studiów ukończyłem na drugim roku US Army Rangers School, kurs dla amerykańskich sił specjalnych. To skłoniło mnie do wstąpienia do spadochroniarzy po uzyskaniu tytułu licencjata. To była prawdopodobnie jednostka najbliższa tej w Ameryce.
Czyli miałeś już doskonałe wyszkolenie ze studiów, ale jak przebiega dalsze szkolenie spadochroniarzy w jednostkach?
To sprawa długoterminowa. Można powiedzieć, że potrzeba co najmniej dwóch lat, aby kandydaci byli gotowi do użytku operacyjnego, a raczej trzech. Po pierwsze, muszą w ogóle do nas trafić, co oznacza spełnienie warunków procesu selekcji. Jest to pomyślane jako trzydniowe wydarzenie, na którym połowa osób spełni wymagania, połowa nie, a są to osoby, które spełniają wszystkie warunki, aby zostać żołnierzem Armii Republiki Czeskiej i mają już za sobą podstawowe szkolenie.
Następnie przechodzą ośmiotygodniowe, dodatkowe intensywne szkolenie, które wyniesie ich ze standardu zwykłego żołnierza do poziomu spadochroniarza, przede wszystkim w dwóch podstawowych obszarach, którymi są szkolenie taktyczne i strzeleckie. Zajmujemy się tam również innymi rzeczami, ale te dwie są najważniejsze. A kiedy po ośmiu tygodniach ukończą szkolenie, przechodzą na podstawowy kurs spadochronowy, na którym uczą się skakać ze spadochronem i ogólnie czynności spadochronowych.
Po tych trzech etapach żołnierz otrzymuje prawo noszenia czerwonego beretu. Jeśli widzisz kogoś, kto jest w Chrudimiu i nie nosi czerwonego beretu, tylko polową czapkę, to nie dlatego, że zapomniał beretu, ale nie ma jeszcze prawa do czerwonego nakrycia głowy.
Jeśli trzydniowy proces selekcji jest tak trudny nawet dla zwykłego żołnierza, czy możesz zdradzić, co zawiera?
Jest to połączenie wysiłku fizycznego i testów wytrzymałości psychicznej, a wszystko to w dynamicznej grupie. Obejmuje długie transfery, wstępne testy atletyczne, sprawdzamy ich umiejętność pływania w podstawowy sposób. Są też psychotesty i na pewnym etapie kandydaci oceniają siebie i swój zespół. Natomiast nie sprawdzamy tam żadnych umiejętności militarnych. Proces został zaprojektowany, jako coś, z czym poradzi sobie zdrowy, zmotywowany sportowiec bez doświadczenia wojskowego. Umiejętności militarnych nauczy się dopiero po jego wybraniu.
Co jest najtrudniejsze dla kandydatów? Przez którą część nie przejdzie większość ludzi?
Królewska dyscyplina, jak ją nazywamy, to przyspieszony ruch z obciążeniem. W nim zawodnicy biegną z bronią, plecakiem pełnym ekwipunku i w grupie, na dystansie dziesięciu kilometrów, przy czym mają limit czasu. To duże obciążenie fizyczne i psychiczne. Jeśli ktoś nie nadąża, wstrzymuje grupę, to wątpi, czy przez niego cała grupa zostanie wyeliminowana. Niektórzy poddają się z powodów psychologicznych lub po prostu załamują się. To naprawdę trudna dyscyplina. Jeśli ktoś nie ma tej odporności, będzie miał kłopoty.
Jakie jest zainteresowanie w zostaniu spadochroniarzem?
Na szczęście duże. Rekrutację prowadzimy z dwóch źródeł. Z jednej strony, są to ludzie, którzy już służą w wojsku, nieważne gdzie. Jeśli jest zmotywowany i ma warunki do zostania spadochroniarzem, powitamy go w procesie selekcji, a jeśli ją przejdzie, może przenieść się do nas. Drugi, większy udział to osoby, które wywodzą się prosto z życia cywilnego. Decydują, że chcą służyć w spadochroniarzach, przechodzą proces rekrutacji i podstawowe szkolenie i zostają do nas przyjęci warunkowo. Musi przejść procedurę selekcji przynajmniej za trzecim podejściem. Kiedy to robią, przechodzą przez resztę, o której wspomniałem. Jeśli im się nie uda, nadal mogą służyć w wojsku, ale niestety w tym życiu nie zostaną spadochroniarzami. Muszą iść do innej jednostki.
Wróćmy do ciebie osobiście. W swojej karierze wojskowej ukończyłeś kilka misji. Która była najtrudniejsza?
Byłem w Afganistanie trzy razy, ale najtrudniejszy był mój ostatni pobyt. Była to jedyna misja, która miała charakter bojowy, a tym samym była zupełnie inna od poprzednich. Tamte też nie były łatwe, ale ta była trudniejsza, ponieważ było nas sześciu spadochroniarzy pośrodku niczego, z dala od wszystkiego, i setka Afgańczyków z nami. Musieliśmy z nimi jeść, mieszkać z nimi, spać w ich bazie, trenować z nimi i walczyć z nimi w ich operacjach.
Poza tym wsparcie sił NATO było tam dramatycznie mniejsze niż w operacjach, w których dowodziłem kompanią powietrznodesantową, kiedy wykonywaliśmy trzydniowe operacje śmigłowcowe nad górami. To coś zupełnie innego, bo masz wokół siebie ludzi, na których możesz polegać w stu procentach. Cóż, tam nie do końca wszystko obowiązywało. To była prawdopodobnie najtrudniejsza misja, jaką kiedykolwiek doświadczyłem.
Co było najtrudniejszą częścią misji?
Nigdy nie baliśmy się, że nie uda nam się w strzelaninie. Działo się to prawie co tydzień, ale wiedzieliśmy, że Talibowie są złymi strzelcami, a my dobrymi strzelcami, mogliśmy się kryć i tak dalej. Martwiliśmy się raczej pułapkami wybuchowymi, które zagrażały nam znacznie bardziej niż w poprzednich misjach, bo w towarzystwie tych Afgańczyków byliśmy celem z punktu widzenia Talibów. To była słabiej wyszkolona siła, istnieje różnica między setką żołnierzy Afgańskiej Armii Narodowej a setką spadochroniarzy i oczywiście Talibowie o tym wiedzieli.
A potem część logistyczna też była trudna. Jak wspomniałem, mieszkaliśmy tam z nimi, nigdzie nie jeździliśmy, nawet do żadnej bazy sojuszniczej. Mieszkaliśmy w takim małym namiocie, jedliśmy ich jedzenie, byliśmy narażeni na takie same niebezpieczeństwa jak oni. Dużą część tych walk stanowiły nocne naloty na bazę. To była niemal złota zasada, że zdarza się to przynajmniej raz w tygodniu. Więc to była ta najtrudniejsza część.
Tak więc ta praca jest również bardzo obciążająca psychicznie.
Tak, ale jest to również do opanowania, ponieważ byłem tam z pięcioma innymi wspaniałymi spadochroniarzami, których znam od wielu lat. Byliśmy więc naprawdę zgranym zespołem, który wspierał się we wszystkim. To było dobre. To nie jest jak wyjście z pięcioma przypadkowymi nieznajomymi, to byłoby strasznie trudne psychicznie. Paradoksalnie, w ten sposób było to całkiem możliwe.
Jak znosisz rozłąkę z rodziną podczas takiej misji?
W takich sytuacjach trzeba być bardzo skoncentrowanym na zadaniu i nie ma czasu na inne myśli. To bardzo pomaga, zdecydowanie. Tam całe życie ma jasno określony porządek i zajmuje się tylko ważnymi sprawami, które mogą sprawić, że ktoś nie wróci z zadania, a nie tym, czy pralka w domu się zepsuła.
Oczywiście, niektóre szczegóły tych misji są niemożliwe do omówienia, ale czy masz potężne doświadczenie, którym możesz się z nami podzielić?
Opowiem wam zabawną historię. To była moja druga misja w Afganistanie, gdzie mój pluton zwiadowczy, składający się ze spadochroniarzy, wykonywał często misje helikopterowe. Zazwyczaj wysadzano nas nocą gdzieś w górach, prowadziliśmy rozpoznanie przez trzy dni, a potem wracaliśmy. Zrzuty odbywały się zazwyczaj w obszarach, które wybraliśmy na podstawie zdjęć lotniczych. Zdjęcia robiły drony Predator, my ocenialiśmy, czy helikoptery mogą tam lądować, a potem zrzucali nas tam w nocy.
To samo stało się w górskim okręgu Azra, niedaleko granicy z Pakistanem, gdzie nas wysadzili na takim polu. Tuż po świcie dowiedzieliśmy się, że to pole marihuany o wymiarach trzy na półtora kilometra, z którego wydostaliśmy się po dwóch godzinach. Wysadzenie na środek pola marihuany było dość dziwnym przeżyciem.
Obecnie jesteś również aktywny w sieciach społecznościowych. Czy twoi przełożeni mają coś przeciwko?
To zależy. Nie mogę powiedzieć, że nigdy nie było uniesionych brwi, ani okazjonalnych pytań, ani zastanawiania się, dlaczego w ten sposób. Zawsze staram się im wytłumaczyć, że przekaz i medium muszą do siebie pasować. Ten sam przekaz byłby inny w Lidové noviny, inny na Facebooku, a inny na Twitterze, bo 280 znaków to 280 znaków. Dlatego musi być zwięzłość, uproszczenie i tak dalej. Najgorszy tweet to taki, który nikogo nie obchodzi. Próbuje się tak sprawiać, by miało to jakieś znaczenie. Nawet za cenę, która może oznaczać uniesienie brwi.
I ostatnie pytanie, co byś powiedział tym, którzy chcą zostać spadochroniarzami?
Żeby się tego nie bali. Ukończyłem zupełnie zwyczajne cywilne liceum i jedyne, co przypuszczałem, że zmierzam w tym kierunku, to to, że chodzę do harcerzy. Lubiłem przebywać na świeżym powietrzu i zdecydowanie nie urodziłem się w rodzinie wojskowej. Ale to było coś, co postawiłem sobie za cel i stopniowo do niego dążyłem. Czy to przez to, że dzięki temu nauczyłem się więcej angielskiego, że sport ukierunkowałem w określonym kierunku, czy też chodziłem na korepetycje z matematyki, o której wiedziałem, że nie jestem dobry, nie sprawiało mi to przyjemności, ale wiedziałem, że za dwa lata będę miał z niej egzaminy. Ważna jest tam wytrwałość i jeśli ktoś sobie to postawi za cel, to może to zrobić.